Całkiem niedawno spotkałem się z opinią, jakoby supermarkety elektroniczne powoli zamieniały się w skansen – według autorskiej teorii klienci, a w zasadzie konsumenci, przychodzą pospacerować między alejkami zastawionymi różnego rodzaju gadżetami, pobawić się nimi i odłożyć na półkę. Następnie kierują się do wyjścia, by wymarzony produkt kupić przez internet.
O rychłej śmierci całego sektora sprzedaży w tradycyjny, czyli fizyczny sposób napisano już pewnie tomy. Faktem jest bowiem, że sklepy internetowe są prawdziwym zagrożeniem ze względu na charakterystykę swojej działalności – nie muszą wynajmować powierzchni pod swoją działalność, a jedynie magazyny, w których towar się przechowuje. Oszczędzają również na kadrze – informacji udziela się tam najczęściej telefonicznie, zatem w większości nie jest konieczne zatrudnianie kilkudziesięciu osób.
W Skandynawii rozpoczęto nawet walkę z klientami-spacerowiczami, czyli takimi, którzy przychodzą do sklepu jedynie pooglądać wystawiony towar. W jaki sposób? Otóż przed wejściem do supermarketu pobierana jest opłata, która jest odliczana od ceny zakupionego towaru. Jeśli wychodzisz z pustymi rękoma, wejściówka przepada. Sprytne, prawda? Owszem, ciekawe jednak co powiedzieliby Polacy, kiedy ktoś kazałby im zapłacić za wejście do Media Markt, Saturna czy też Euro RTV AGD.
Faktem jest jednak, obecnie sklepy można przyrównać do muzeów, które wystawiają eksponaty maksymalnie nowoczesne. A w przeciwieństwie do tradycyjnego muzeum można ich przecież dotknąć, zważyć w dłoniach czy też sprawdzić, czy pasują. Jest to wiedza nabywana za darmo. Czy jednak kierunek, w którym podążają Skandynawowie jest odpowiedni?